WYPRAWA W BIESZCZADY

Witajcie!
Dziś chciałbym opowiedzieć Wam o mojej wyprawie w Bieszczady. Pomysł na taki wyjazd pojawił się zupełnie przypadkowo, a w życie wprowadziła go myśl: "Michale, tyle lat interesujesz się surwiwalem, naturą, bushcraftem i turystyką, a jeszcze nie byłeś w jednym z najbardziej dzikich miejsc w Polsce?" Czas to zmienić! Dodatkowo, podróż miała mi przynieść wewnętrzny spokój i oczyszczenie. Zacząłem planowanie... Na miejsce docelowe wybrałem Ustrzyki Górne, miejsce z polecenia, jako jedno z bardziej dzikich miejsc w Bieszczadach. Następny w kolejce był termin. Myślałem o nim dość długo. Spojrzałem w kalendarz i jedyny wolny termin od pracy, to przerwa świąteczna. Zatem, postanowione! Wigilię spędzam z rodziną, a 25-go grudnia ruszam na spotkanie z przygodą. Zarezerwowałem jedyny autobus tego dnia o godz. 23:25. Następnie zacząłem zastanawiać się nad noclegiem. Las, schroniska czy ciepła kwatera? Wybrałem to ostatnie, ponieważ pogoda w tym okresie w górach bywa kapryśna, terenów tych nie znam, więc zdrowy rozsądek wziął górę. Decyzję uznałem za trafną, gdy kwaterę, do której się dodzwoniłem wynajmował pracownik GOPR. Pomyślałem "lepiej trafić nie mogłem". Bez dłuższego namysłu zarezerwowałem miejsce na dany termin. Pozostało czekać na upragniony dzień wyjazdu....
No i nadszedł ten dzień...
Koleżanka odwiozła mnie na peron. Wsiadłem do pociągu i ruszyłem zaczęło się to na co tak długo czekałem.
Dzień 1. Poznawanie.
Do Ustrzyk Górnych dotarłem ok. 10:00, 26. grudnia. Pod wiatką na przystanku autobusowym przystanąłem na chwilę aby popatrzeć na nowe otoczenie, zjeść mały posiłek po długiej podróży i napić się ciepłej herbaty. Pod wiatą stała ze mną kobieta, zagadnęła mnie czy jeszcze dziś ruszam gdzieś na szlak. Co prawda, planowałem tego dnia spokojnie zainstalować się w kwaterze i ruszyć w góry od dnia następnego, ale na chodzenie po górach mnie długo namawiać nie trzeba, więc odpowiedź brzmiała "jasne, jeśli chcesz możemy iść razem". Po krótkiej wymianie zdań ja udałem się do swojej kwatery, żeby zostawić zbędne rzeczy, a Krysia poszła szukać noclegu. Umówiliśmy się w tym samym miejscu gdzie się rozstaliśmy. Gdy dotarłem do kwatery, przywitałem się z gospodarzem (Gabrysiem), zostawiłem swoje rzeczy i udałem się na spotkanie z moją nową towarzyszką wędrówek po Bieszczadach. Krysia już wcześniej zdążyła ruszyć w kierunku Tarnicy. Udałem się za nią. Krysia czekała na mnie pod wiatą turystyczną. Gdy tam dotarłem, usiadłem na chwilkę aby odsapnąć i wypić kubek ciepłej herbaty. Po krótkiej przerwie poszliśmy w stronę szczytu. Było około południa i wiedzieliśmy, że mamy niewiele czasu do zmroku, a pogoda była pochmurna i mglista  dlatego staraliśmy się utrzymywać dość szybkie tempo marszu. 
Zmęczenie nie było odczuwalne, ponieważ niwelowała je przemiła rozmowa. W końcu dotarliśmy na szczyt.
Tam zostaliśmy tylko na chwilkę, gdyż zacinający grad nie pozwalał zbyt długo nacieszyć się tą chwilą. Żeby jak najszybciej ukryć się przed gradem i silnym wiatrem, zbiegaliśmy w dół po schodach przysypanych śniegiem. Nie było to rozsądne posunięcie, ale dało nam ogromną frajdę. Gdy dotarliśmy na dół, było już ciemno, pożegnaliśmy się i rozeszliśmy się do swoich kwater.

Dzień 2. Początek i koniec.
Poprzedniego dnia telefonicznie umówiłem się z moją kompanką na spotkanie przy przystanku o godzinie dziewiątej rano. Tego dnia poszliśmy na szlak prowadzący na Połoninę Caryńską. 
Pogoda dopisywała. Całą drogę na górę rozmawialiśmy na przeróżne tematy i niespiesznie wdrapywaliśmy się czerwonym szlakiem na Połoninę. Zachmurzenie, jak widać na załączonych zdjęciach, było dość duże. Zaczął sypać gęsty śnieg. Chcieliśmy zejść na dół szlakiem zielonym w kierunku schroniska "Koliba", ale niestety szlak nie był otyczkowany ani przetarty, a śnieg sięgał do połowy uda, więc zdecydowaliśmy się na zejście tą samą drogą, którą dotarliśmy na szczyt. Tego dnia nie mogliśmy zbyt długo wędrować szlakami gdyż Krysia miała zarezerwowany autokar powrotny do domu. Gdy zeszliśmy na dół postanowiliśmy ogrzać się w miejscowej karczmie, przy okazji zjedliśmy kolację i słuchaliśmy kolęd granych na gitarze przez jednego z turystów. 
W końcu nadeszła godzina odjazdu, Krysia wsiadła do autokaru. W tym momencie zaczęła się moja samotna przygoda w Bieszczadach. Poszedłem do kwatery, usiadłem z Gabrysiem przy kubku gorącej kawy i ucięliśmy sobie pogawędkę. Po tak miło spędzonym wieczorze przygotowałem sprzęt na kolejny dzień i strudzony przygodą udałem się na spoczynek. Tak minął mi drugi dzień tej wspaniałej wycieczki.

Dzień 3. Bieszczadzki anioł.
Ten dzień przyniósł mi największą przygodę! Pogoda była ciężka, bardzo niska widoczność, mocne opady białego puchu i niska temperatura. Mimo to postanowiłem ruszyć na Wielką Rawkę. Poinformowałem o tym fakcie Gabrysia, żeby w razie niepowodzenia wiedział gdzie mnie szukać. Wystartowałem około godziny dziewiątej rano. Moim zamiarem było wejście na Wielką Rawkę szlakiem niebieskim, następnie przejście żółtym szlakiem na Małą Rawkę i zejście zielonym przez Bacówkę PTTK pod Małą Rawką i Wyżniański Wierch. Taki właśnie miałem plan....
Ruszyłem szlakiem niebieskim, trasa była przepiękna, gałęzie uginające się pod ciężarem śniegu, gdzieniegdzie przebijające się zielone listki jeżyn... coś wspaniałego.
W pewnym momencie wiatr zaczął się nasilać, a szlak był coraz mniej widoczny, zasypywany przez śnieg. Do tego momentu nie minąłem ani jednej osoby schodzącej z Wielkiej Rawki. Po około dwudziestu minutach dalszego marszu, spośród zawiei wyłoniła się spora grupa turystów. Dwóch przewodników powiedziało mi, że nie dotarli na szczyt gdyż warunki były tak fatalne, że groziło to dużym niebezpieczeństwem. Temperatura odczuwalna sięgała -20°C. Mimo tych niezbyt pokrzepiających wiadomości postanowiłem iść dalej. Minięta grupa liczyła około dwudziestu osób, jednak już po dziesięciu minutach marszu w górę nie było po nich widać śladu. Śnieg już wtedy sięgał połowy uda, a do szczytu brakowało mi jeszcze pół godziny marszu.
Wiatr znacznie się nasilił, śnieżyca zacinała co raz mocniej, ja zapadałem się co krok w śniegu. Postanowiłem chodzić od drzewa do drzewa i kryć się na chwilę za ich pniami. Nie poddawałem się, powoli brnąłem w górę w śniegu po pas. Mijałem drewniane barierki, które zwykle sięgają mniej więcej do pasa – jak widać na zdjęciach, tego dnia sięgały do połowy łydki. Mimo niedogodności szedłem dalej.
Bieszczadach przy szlakach można spotkać drewniane kapliczki, a w nich odpoczywające zimową porą rzeźbione anioły. Mniej więcej kwadrans od szczytu zauważyłem taką kapliczkę i postanowiłem do niej podejść. Była pusta... Pomyślałem: "Nawet bieszczadzki anioł tu nie wytrzymał". Doszedłem do ostatniego, dość stromego podejścia na Wielką Rawkę i postanowiłem zawrócić, gdyż dalsza droga byłaby ogromnym ryzykiem. Nieobecność anioła, przemówiła do mnie głosem rozsądku. Jednak zejście wcale nie oznaczało ulgi... Na rzęsach i wąsach pojawił się lód, zapadałem się przy każdym kroku głęboko w śnieg, szlak kilka razy znikał mi z oczu. Wtedy zdałem sobie sprawę jak niemądrą rzeczą było iść aż tak daleko w takich warunkach bez rakiet śnieżnych. Miejscami wykorzystywałem zasypane do 3/4 wysokości drewniane barierki jako zjeżdżalnie, było to lepsze wyjście niż powolne przemieszczanie się w śniegu sięgającym bioder. Po jakimś czasie schodzenia wiatr nieco zelżał. Warunki zdecydowanie się poprawiły.

Na szlaku nie było nikogo. Dotarłem do wiaty, 
szybko przygotowałem ciepły posiłek i wypiłem kubek gorącego naparu z mięty z goździkami, który przygotowałem rano... Och, co to był za wspaniały smak! W dole znowu zaczęły pojawiać się piękne widoki bieszczadzkich lasów. Gdy dotarłem do drogi prowadzącej do Ustrzyk, mijało mnie sporo samochodów Straży Leśnej, wszystkie skręcały w kierunku szlaków. Zastanawiał mnie powód. Było już ciemno, a temperatura była niska. Miałem tylko nadzieję, że nikt nie popełnił tego błędu co ja i nie trwa właśnie akcja poszukiwawcza. Gdy dotarłem do kwatery, Gabryś przywitał mnie ciepłym uśmiechem, wyrażając zadowolenie z mojego powrotu. Zapytał czy udało mi się dotrzeć na górę, kiedy pokazałem mu na mapie w którym miejscu zawróciłem stwierdził, że to ogromne szczęście, że wróciłem stamtąd o własnych siłach. Powiadomił mnie, że gdy byłem na szlaku ogłoszono drugi stopień zagrożenia lawinowego. Po krótkiej rozmowie z Gabrysiem udałem się na kolację, a następnie padłem wyczerpany na swoje łóżko. Tegodnia czuwał nade mną bieszczadzki anioł – teraz już wiem, dlaczego go nie było w kapliczce.

Dzień 4. Ostatni dzień w raju.
Wstałem dość wcześnie, gdyż chciałem wykorzystać jak najwięcej z ostatniego dnia. Zjadłem śniadanie, a w jego trakcie zacząłem planowanie ostatniej włóczęgi. Postanowiłem, że po przygodzie dnia poprzedniego, przejdę się spokojnym, żółtym szlakiem do Schroniska Studenckiego "Koliba". Ruszyłem w trasę główną drogą, prowadzącą z Ustrzyk Górnych do Pszczeliny. Musiałem dojść do miejscowości Bereżki, gdzie skręciłem już na szlak. Ten szlak jest bardzo malowniczy, przecina go mnóstwo mniejszych i większych strumyków, przez które trzeba przeprawiać się po zwalonych pniach. Gdy doszedłem na górę, moim oczom ukazał się drewniany budynek – było to schronisko "Koliba". Podobnie jak sam szlak, miejsce położenia schroniska jest przepiękne. Nie wszedłem do środka, wolałem dłużej rozkoszować się wyjątkowym widokiem. Pod schroniskiem spędziłem ok. 15 minut, wpatrując się w otoczenie i popijając herbatę. Gdy zszedłem ze szlaku, udałem się do kwatery na domowy bieszczadzki obiad, który składał się z rosołu z kaczki z domowym makaronem oraz kotletów z baraniny, również z własnej hodowli. Wszystko przygotowywane było na kuchni opalanej drewnem. Zapach palonego drewna mieszał się z zapachem domowego obiadu i roznosił się po całym domu. Przy stole zasiedliśmy wszyscy razem, ja Gabryś oraz jego małżonka i synek. Stworzyła się niezwykle miła atmosfera. Po obiedzie wszyscy wybieraliśmy nowy samochód dla Gabrysia. Padło na terenowe Suzuki. 
Po dokonaniu wyboru udałem się do pokoju i zacząłem pakowanie swoich rzeczy. O 19:25 udałem się na autobus powroty, który miał mnie wywieźć z tego rajskiego miejsca. Ruszyłem na przystanek. Ośnieżone drzewa powoli znikały z zasięgu mojego wzroku wlepionego w szybę autokaru. Na pewno nie jest to ostatnia moja wizyta w tych stronach.
O raju, cóż to była za przygoda...